Moje dezyderata
Pogrzeby są echem naszego życia, a dokładnie… postrzegania nas przez innych. W dużej mierze.
Najwięcej na pogrzebach mam przeważnie do powiedzenia o ludziach prostolinijnych. Szczerych i uczciwych. O takich, co nie zawsze byli idealni, ale starali się jak nie wiem co. Po śmierci dostrzega się ich wyjątkowość lub po prostu wreszcie mówi się o niej na głos. Bo za życia jakoś tak… - albo nie było okazji o tym wspomnieć, albo nie było potrzeby, żeby docenić, albo człowiek się do nich po prostu przyzwyczaił. I nagle – zabrakło ich. A wraz z nimi zrobiła się nagła cisza, pustka, brak punktu odwołania. Zamknięte drzwi. No i bardzo często rodzi się dramat z tego powodu.
W drugą stronę… - kiedy szykujemy się na pogrzeby społeczników, dziennikarzy, profesorów, a nawet oddanych lekarzy… - okazuje się, że ze spodziewanego „dużego pogrzebu” stoi przy grobie garstka ludzi. I to dosyć powtarzalna sytuacja! Skłonna jestem przypuszczać, że dla wielu - po prostu, za życia „wypełnili swoje zadanie”. I już.
Ludzka pamięć jest bardzo krótka... - szczególnie wobec aktów dobra. Najwięcej ludzi gromadzą na pogrzebach postaci dość niepozorne, ale ze wszech miar dobre. Takie, przy których chce się jeszcze postać, do końca poczuć ich fizyczną obecność – nawet jeśli już tylko „w proszku”.
Powyższa refleksja nachodzi mnie często i budzi zasadniczą myśl podsumowania…